środa, 5 czerwca 2019

Jak Maria na punkcie łubinu oszalała

    Cała historia ma się następująco...
    Dawno, dawno temu, mała Marysia ganiała hucuły (że konie w sensie, takie małe, krępe, a uparte jak siedem piorunów!) po łąkach Bieszczadu. Wtenczas piękny, swawolny i od trosk wszelkich wolny zakochała się, bez opamiętania w kwiatach tak nieprawdopodobnych, że aż magicznych. Okazały się być łubinem. Największą radość zdecydowanie sprawiało zrywanie ich w pełnym galopie. Inna sprawa, co z takiego zrywania w rękach zostawało, ale zostawmy już ten problem małej Marysi.
    Wiele lat później, powiedzmy piętnaście, mała Marysia, będąc już całkiem nie taką najmniejszą z Maryś spytała swego cnego Joszka:
- Joszku Joszkuu, a czy Ty widziałeś kiedy te najwspanialsze z kwiatów, łubinem zwane?
Na co on:
- Zaiste widziałem. Siałem takie za młodu. Chwast to. Wybornie ziemię użyźnia. A cóż Duszko?
Na co lekko zbita z tropu Maryś:
- A dawno nie widziała ja na polach takowego... chwasta.
Nie myśląc zbyt długo, chwyciła Maria Joszka za frak i pognali po nasiona...
    Skrótowo rzecz ujmując, nie wdając się w smutne szczegóły, pierwsza seria łubinowych plonów spełzła na kupce smętnych fąfli w doniczce.
Ale ale!
Rok później (znaczy się w tejże chwili) rośnie sobie spokojnie stadko małych łubinków. Nie są imponujących rozmiarów, od korzonka do koniuszka listeczka mają gdzieś z trzy centymetry, w porywach do trzech i pół. Ale Maria nie traci nadziei! O nie! Szczególnie, że morale wzmocnione zostały przez znaleźne na spacerze fioletowe cuda natury! (Dzicy, nieokiełznani kuzyni doniczkowych frendzli). Maria rada.

Maria